|
include "news/news.php"; ?>
Szyfry wojny
Wirtuoz kina akcji John Woo oparł fabułę swojego
najnowszego filmu na epizodzie z wojny na Pacyfiku. Kampania mająca na celu
zdobycie wysp Saipan mogła liczyć na powodzenie, w dużej części dzięki
nowemu kodowi, bazującemu na dialekcie Indian Nawaho. Kodspikerzy, zwani
Windtalkers byli dla armii amerykańskiej podczas walk w rejonie Pacyfiku
niezwykle cenni. Zarówno oni sami, jak i kod, który tylko oni mogli
rozszyfrować. Źródła historyczne mówią, że każdy z "codespeakerów" miał
swego "opiekuna", oficera Marines.
John Woo próbuje opierać dramaturgię na rzekomym fakcie, że "opiekunowie"
mieli rozkaz nie dopuścić do przedostania się informacji o kodzie, nawet za
cenę życia Indian. Obie strony, zarówno armia jak i sami weterani stanowczo
zaprzeczają jakoby faktycznie taka sytuacja miała miejsce. Na wojnie jednak
różnie bywa, a oficjalne komunikaty nie zawsze są zgodne z prawdą. Niemniej
jednak "Szyfry Wojny" pokazują, że tak mogło być naprawdę. Sierżant Joe
Enders, w tej roli Nicolas Cage, po bolesnych frontowych doświadczeniach
dostaje nowy przydział i nowe rozkazy. Musi ochraniać indiańskiego kodera.
Walki o Saipan są trudne, toteż zadanie się komplikuje, do tego dochodzi
brzemię nieoficjalnej części rozkazu. Woo próbuje utrzymać swój film w
poważnym tonie. Widzimy dramat Endersa. Koszmary nieudanej misji, bolesna
perspektywa następnej. Człowieka balansującego na krawędzi szaleństwa.
Ciekawie narysowana postać. Szkoda tylko, że nie do końca wykorzystana.
Jego podopieczny szeregowy Ben Yahzee zagrany z powodzeniem przez "naturszczyka"
Adama Beacha, to młody pełen optymizmu i naiwności Indianin. Te dwie
postawy mogły wytworzyć na ekranie prawdziwy poruszający dramat. Tymczasem
jest to tylko szkielet, bez ciała i duszy. I choć Nicolas Cage robi
wszystko by pokazać swego bohatera wiarygodnie, co nawet mu się udaje, to i
tak pozostaje wrażenie ledwie powierzchowności. Film stara się być poważny,
ale brakuje mu prawdy. Nie ma w nim wyraźnie zaznaczonego zderzenia dwóch
racji, nawet kultur. Kwestie segregacji są tu ledwie zaznaczone. Obraz ten
wydaje się poruszać wszystkie te problemy zamiast skupić się wyraźnie na
jednym.
W filmie wojennym czasami trudno jest zbudować napięcie poza polem bitwy.
To udaje się nielicznym: Oliverowi Stone, Stevenowi Spielbergowi, Johnowi
Irvin. Woo jest mistrzem widowiska i niestety, to widowisko zrobił. Tym
samym grzebiąc dramatyczną, a przede wszystkim poważną wymowę "Szyfrów
wojny". Inscenizacje bitew od czasu "Szeregowca Ryana" charakteryzują się
dużą dozą realizmu. Można dziś już mówić o pewnym standardzie. Jednak John
Woo nie byłby chyba sobą gdyby nie uraczył nas widokiem "tańczących" ofiar
szatkowanych gradem pocisków. Realizm miesza się z widowiskiem dla
gawiedzi. Gdyby to był film sensacyjny, do jakich reżyser nas przyzwyczaił,
byłoby to do przyjęcia. Dziś jednak kino powinno dorosnąć i wojnę pokazywać
jako moralitet, jako gorzką prawdę. Nawet wymyślona historia powinna czemuś
służyć. Samo widowisko, nawet oglądane z zainteresowaniem, ale niczemu nie
służące jest jak bańka mydlana. Nadyma się, nadyma, a potem pęka i nic już
nie zostaje.
film.onet.pl
Ciekawostki dotyczące
filmu oraz wpadki
W pewnej scenie, dokładnie w tej kiedy
żołnierz spada plecami na minę, widać że po wybuchu, ani jego ubiór ani
plecy nie są draśnięte.
Szyfr Indian Nawaho odegrał znaczącą rolę w
wojnie na Pacyfiku. Nigdy nie został złamany.
Kiedy w końcowej scenie dowódca się pali,
widać że ma na sobie kamizelkę ogniochronną.
Zdjęciami dokumentalnymi posłużono się w
scenie, gdy okręty strzelały do siebie.
filmweb.pl
|
|