Upadek

Szef zwołuje najbliższych współpracowników, stają szeregiem, a on ceremonialnie i serdecznie ściska każdemu dłoń, zagląda w oczy, zagaduje, młodą panią nawet pogładzi po policzku. To nie pożegnanie pryncypała niedużej firmy przed odejściem na emeryturę. Tak Bernd Eichenger (scenarzysta i producent) i Oliver Hirschbiegel (reżyser) pokazują w filmie "Upadek" (Untergang), jak krwawy i demoniczny dyktator rozstaje się ze swoim dworem adiutantów, telefonistów, kucharek, szoferów, pokojówek przed popełnieniem samobójstwa.

Koniec kwietnia 1945, kwatera Hitlera w podziemnym bunkrze pod Kancelarią Rzeszy. Finał wojny, która zabiła ponad pięćdziesiąt milionów ludzi, zmieniła oblicze Europy, światowy układ sił. Po sześćdziesięciu latach kolejne pokolenia brną przez wydmy usypane tamtą wichurą. Od sześćdziesięciu lat filozofowie i artyści szukają sposobu opisania tego, co się stało, a skrzętni handlarze sprzedają tłumom coraz to nowe wersje ocen i wizje przeszłości. Nigdy dosyć. Teatry nowych wojen - od Korei po Irak przynoszą kolejne tematy i obrazy, ale Druga Światowa ciągle znajduje nabywców. Ze starych kronik skleja się nowe dokumenty, wynajduje się nowe postaci do wskrzeszenia na ekranie, nowe epizody dobre do wykorzystania w scenariuszach, wymyśla komediowe, groteskowe, erotyczne czy fantastyczne wersje walk, okupacji, kacetowej udręki.

Media próbują nas przekonać, że nowy film o końcu Hitlera nie jest kolejnym ogniwem tej przydługiej serii, że jest nadzwyczajny. W Niemczech stał się kasowym przebojem, sensacją, w pierwszych tygodniach miał już pół miliona widzów.

Polski widz patrzy i jest zdziwiony. To było, widzieliśmy to w rosyjskich, amerykańskich, angielskich filmach. Pamiętamy, grywali Hitlera Anthony Hopkins i Alec Guinness. Co więc jest na ekranie? W jaskini trwa przygotowanie trucizny szaleństwa, na powierzchni blekot owocuje ogniem, zniszczeniem, krwią i śmiercią. Tyle że teraz Niemcy opowiadają to Niemcom w określonym momencie, w sposób, który jest niemieckiej widowni potrzebny. To oczywiste, że w Polsce będziemy ten film oglądali inaczej.

Myśmy niedawno przeżyli czas przypomnienia. Jak w niemieckim filmie było płonące miasto, wygnani ludzie, ginące w nierównej walce dzieci. Film Andrzeja Sapiji "Powstanie Warszawskie dziś" głęboki i trafnie szukający młodych, znakomity spektakl Marii Zmarz-Koczanowicz według "Pamiętnika z Powstania Warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, przypomnienie Wajdowskiego "Kanału" - to wszystko miało milionową widownię. Takie dzieła nadal powstają, czeka nas skończony niedawno poetycki i patetyczny film Antoniego Krauzego "Do potomnego", Podejrzewam, że jesteśmy aż nazbyt uodpornieni na próbę wzruszania nas "Upadkiem". Polskie mitologie II wojny, polskie kody pamięci i drogi szukania sensu są inne. Współczesne myślenie o wojnie i totalitaryzmie ma fundament wciąż czytanej prozy - obozowej Borowskiego, Nałkowskiej, Kilara. Pamięta się powojenną publicystykę Edmunda Osmańczyka, Jerzego Stempowskiego (Pawła Hostowca). W jego "Dzienniku podróży do Austrii i Niemiec" z roku 1945 czytam: "Ile trupów widział każdy z dzisiejszych Niemców? Z takim wspomnieniem każdy jest sam. Nikt nie może oczekiwać ani żądać niczyjego współczucia; dzisiejsi Niemcy mniej niż ktokolwiek inny. To piekło wspomnień nie jest zresztą samo przez się żadnym zadatkiem poprawy, chyba tylko w tym sensie, że noszący je w sobie staje się słaby i chwiejny. Kto wie, jak długo przeszłość ta będzie ciążyła na Niemcach i innych uczestnikach tej wojny?"

Już wiemy, że długo. Film "Upadek", kolejna odsłona zbiorowego "piekła wspomnień" - czy mamy już w sobie dość zapomnienia, dość przebaczenia, aby taki film włączał nas w krąg współczucia? Czy ciągle potrzeba nam jeszcze tego spojrzenia, którym na Niemców patrzył Gombrowicz wiosną 1963 roku: "Ręce niemieckie w Berlinie... już od dawna przyglądałem się im spod oka... te ręce niepokoją, ponieważ są bardziej skuteczne, bardziej na serio, powiedziałbym, wszelka robota niemiecka uskutecznia się lepiej. (...) Ręce zbrodnicze? Ależ skąd, nowe przecież, niewinne... Nowe i nie te same, a jednak przecież, takie same... Jakaż różnica? (...) Jeśli Hitler stał się przekleństwem tamtego pokolenia, to jakże łatwo nauka może stać się klęską młodzieży niemieckiej. Nauka zespalająca ich w abstrakcji, w technice, może uczynić z nich wszystko... (...) W czasie całego mojego pobytu w Berlinie nie nasunął mi się ani jeden Goethe, Hegel, Beethoven, nic nawet, co by ich z daleka przypominało. Nie brak na pewno świetnych talentów technicznych, ale genialność - ta duchowa - ucieka z ludzi w produkt, w maszynę, tam są genialni... poza sobą..." (Dziennik 1961-1966)

A może słowa o genialności, co ucieka z ludzi w produkt, są kluczem do sukcesu filmu w Niemczech? Dla polskiego widza "Upadek" to film w tym stopniu niemiecki, co "Spaleni słońcem" - film rosyjski. Obydwa te filmy potwierdzają polskie stereotypy myślenia i osądy. Z tym, że Oliver Hirschbiegel nie ma nawet połowy talentu Michałkowa.

Nie można jednak tak krótko skwitować czysto filmowej oceny filmu. Trzeba oczywiście podkreślić, że każda kolejna scena to inscenizacyjny majstersztyk, że aktorstwo jest powyżej oceny celującej, a wątek postępującego rozpadu dworu dyktatora pod ziemią łączy się harmonijnie i sprawnie z wszystkimi piętrami tragedii na płonącej ziemi Berlina - z losami żołnierzy i cywilów, starych, rannych, dzieci zmuszonych do walki i dezerterów karanych śmiercią do ostatnich chwil przed kapitulacją. Historyczna prawda mundurów, pojazdów, broni, wnętrz jest bliska perfekcji (mignął jednak gdzieś kałasznikow, a nie było go wtedy). Pirotechnika i efekty specjalne wstrząsające w dosłownym i przenośnym sensie. Czego zabrakło - dramaturgii rozwoju, zabrakło bowiem scenarzyście odwagi i dystansu. Scenariusz oparty jest na dwu książkach - na historycznym opracowaniu Joachima Festa (rzecz istnieje w polskim przekładzie) i na wspomnieniach sekretarki Hitlera Traudl Junge. Pomieszanie obiektywno-historycznego spojrzenia z subiektywno-biograficznym powoduje, że film tak spójny (choć rozwlekły) w warstwie narracyjnej jest pusty i fałszywy w warstwie znaczeniowej.

Angielski biograf Hitlera Ian Kershaw (także na polski tłumaczony) w artykule, jaki ukazał się w londyńskim "Guardianie", pisze o filmie Eichengera i Hirschbiegela tak: "Wydaje się to typowym przypadkiem zrozumiałego lecz przesadzonego niemieckiego strachu przed nazistowską przeszłością i jej związkami ze współczesnością".

Nie wiem czy to strach, ale brak konsekwencji z pewnością. Gdyby wybrać za podstawę relacji dzieło historyka, trzeba by było w filmie próbować dialogu serio z historycznymi i filozoficznymi ocenami totalitaryzmu i III Rzeszy. Wybór pamiętników sekretarki byłby wyborem alibi - ten człowiek nie mógł być potworem, skoro tak go kochały młode i piękne kobiety. Jednocześnie zaś wybór tej drogi nakazywałby opowiedzieć o tym jak młoda, pełna życia i wdzięku istota staje się bezwolnym narzędziem w ręku tyrana i jego systemu, a także o tym, jak po latach dociera do niej ciężar winy. Dobrze się stało, że dołączono do filmu ten wycinek telewizyjnego wywiadu, w którym prawdziwa, stara już Traudl Junge mówi o tym, że nie wiedziała o zbrodniach, nie znała prawdy, ale mogła się dowiedzieć, dojść prawdy, powinna była to zrobić.


To jednak są słowa, ważne wprawdzie i mądre, ale o ileż słabsze od sugestywnej potęgi ekranowych obrazów. A co mówią obrazy, co mówią o systemie i jego twórcy? Pedantycznie zrealizowane sceny sumują się w sprzeczne, rozedrgane sensy. Oto rozmaici poważni i rozsądni ludzie - generałowie, ministrowie, dyplomaci, lekarze wierzą komuś, kto jest ewidentnie paranoikiem w ostrym stadium choroby, patetycznie wygłasza urojenia, wpada w paroksyzmy szału. Tu nie ma diabła, wcielonego zła spotykającego się z wolnością ludzi, diabła, którego można wybrać lub odrzucić. Tu jest szaman, którego czary są wzmocnione chorobą umysłową. Z zaklęciami, z magicznymi formułami się nie dyskutuje. Dzieją się rzeczy straszne, wielkie okrucieństwa i krzywdy, ale czy ktokolwiek jest winien, skoro czynią to wszystko ludzie zaczarowani?

Zło zostaje pokazane, zostaje nawet nazwane złem, ale natychmiast i samo zło, i jego ocena zostają unieważnione, bo nie dzieje się historia, a misterium.

Francuski antropolog i historyk kultury Rene Girard stworzył teorię o mechanizmie rytualnym "kozła ofiarnego", na którego w czas kryzysu kładzie się symboliczne winy i wypędza go na pustynię, by sczezł. Film "Upadek" to liturgia kozła ofiarnego przygotowana przez Niemców i dla Niemców. Nie na darmo z całej historii wojny wybrano ten epizod, w którym to Niemcy doznali największych strat i cierpień. Nie na darmo moralną i fizyczną brzydotę szaleńca-szamana zrównoważono anielskością Aleksandry Marii Lara, która gra sekretarkę, pannę Junge. Podświadomość widza nie notuje dysproporcji władzy dyktatora i maszynistki, podświadomość notuje przyciąganie kobiecej urody i młodości, i odpychającą wizję chorego samca, miotającego się w konwulsjach. Scena, która pokazuje matkę, Magdę Goebbels (wielka rola Corinne Harfouch), zabijającą szóstkę swoich dzieci, ma drobiazgowość technologicznej instrukcji i ekshibicjonistyczny naturalizm. Jest to jednocześnie misterium odkupieńczej ofiary - w mitologicznym rachunku liczy się niewinność ofiar i rozpacz kochającej matki. Magda Goebbels zostaje pokazana jak Medea. Jeśli po stronie zła jest taka ofiara, miłość i piękno złożone na ołtarzu, to zło już nie jest takie złe, staje się patetycznym nieszczęściem. Podobna jest funkcja rytuału ślubu Ewy Braun z Wodzem, ślubu wzmocnionego wspólną śmiercią i wspólnym stosem. Jakiż to wagnerowski kicz, jakie to perswazyjnie skuteczne!

Jakim oczyszczeniem jest to, że sekretarka Traudl Junge, z którą widownia musi się identyfikować, wychodzi z piekła niedraśnięta, z pięknie falującymi włosami, trzymając za rękę bohaterskiego blondynka, chłopca-żołnierza. To Matka Germania, to Lorelai.

Charakterystyczne, że na niemieckich stronach internetowych widzowie przeważnie chwalą film, chwalą Szwajcara Brunona Ganza za jego ekspresyjną grę, zachwycają się precyzją inscenizacji, ale nie mówią przeważnie nic o ideowym przesłaniu filmu, o winie Hitlera, o mechanizmie, jaki przemienił setki tysięcy Niemców w oprawców, a miliony w posłuszne marionety teatru wojny. Bo ten film nie jest po to, aby przypominać. Ma uwalniać od tych problemów.
film.onet.pl

Ciekawostki dotyczące filmu oraz wpadki

  • Bruno Ganz przebywał w szwajcarskim szpitalu, gdzie przyglądał się gestom osób chorych na Parkinsona, aby lepiej odtworzyć postać Adolfa Hitlera.

     

     

  • Aby lepiej władać specyficznym akcentem, jaki miał Hitler, Bruno Ganz uczył się go od młodego aktora mieszkającego w rodzinnych okolicach Hitlera.

     

  • filmweb.pl

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    Created by Thiago. D-day © 2006. Wszelkie prawa zastrzeżone